Zasady obowiązujące na blogu:

Ponieważ nie mam zamiaru użerać się z ludźmi próbującymi narzucić mi swoje poglądy i sposób bycia, od razu odpowiadam, że jestem już dużą dziewczynką, mam ukształtowane poglądy na życie, a jeśli będę chciała coś w nich zmienić, na pewno nie zrobię tego pod naciskiem kogokolwiek. Jeśli nie podoba ci się to co piszę lub to w jaki sposób się zachowuję, po prostu wyjdź.


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

A więc, zaczęło się tak...

(To będzie dłuuuga notka – jeśli chce wam się ją czytać, to zaopatrzcie się  popcorn czy coś ;)
 
   Zaczęło się od marzenia o kolczyku. Obiecałam sobie, że gdy schudnę do moich wymarzonych 45kg to zrobię sobie kolczyk w pępku. Właściwie pierwotnie kolczyk miał być prezentem na 16tkę, ale wiadomo, na wałkach tłuszczu go sobie nie mogłam zrobić. Nie miałam wtedy wagi, ale mogłam ważyć coś ok. 70 - 75kg. Wtedy zaczęłam się odchudzać, a właściwie to zaczęłam myśleć o odchudzaniu, bo nic konkretnego nie robiłam w tym kierunku. Tak przebimbałam na narzekaniu, że przyda mi się zrzucić kilka kilo do maja 2010r. Byłam wtedy na wycieczce, z której przywiozłam kilka zdjęć. Na komórce nie wyglądały jeszcze tragicznie, ale po wrzuceniu na komputer... masakra.        
   Wtedy moje postanowienie się wzmocniło – przechodzę na dietę. Odstawiłam słodycze i przekąski na... 2 dni (później opchałam się nimi do granic możliwości). I przez kolejne pół roku „odstawienia” wyglądały mniej więcej tak samo. Oczywiście próbowałam również głodówek, ale kończyły się one na ogół po kilku godzinach, kiedy byłam gotowa zamordować za bułę z serem i majonezem. Zaczęłam wtedy też zbierać ciuchy za małe na mnie – m.in. czarne spodnie, w które planowałam zmieścić się do Halloween. Kupiłam sobie wagę – wyszło 78kg. Wtedy była to dla mnie tylko liczba.
   Kolejnym punktem zwrotnym był pobyt w szpitalu na początku listopada, a konkretnie diagnoza. Dlaczego było to dla mnie tak ważne? Zrozumiecie dopiero gdy wyjaśnię wam, co myślałam wtedy o własnym wyglądzie. Byłam przekonana, że mam lekką nadwagę, wiecie - kilka zbędnych kilogramów, bardzo kobiecą sylwetkę, troszkę tłuszczyku tu i ówdzie. Śmiech mnie ogarnia na myśl jaką miałam wypaczoną wizję siebie – miesiąc temu znalazłam na dnie szafy te spodnie na Halloween - dopiero teraz są dobre.
   Przy wyjściu ze szpitala otrzymałam wypis – wyniki badań w normie, stan ogólny dobry, kondycja słaba (też mi niespodzianka), OTYŁOŚĆ... Zamurowało mnie. To była szokująca diagnoza. Otyłość kojarzyła mi się z ogromnymi ludźmi. Widywałam ich w telewizji – ciągle żarli i prawie się nie ruszali. Kojarzyła mi się też z czymś gorszym – wylewami, cukrzycą, zawałami itp., itd. Podczas powrotu do domu mówiłam sobie – nie, to nie możliwe, nie może być. Zaraz po dotarciu do domu weszłam na wagę – 75kg. Poszukałam wskaźnika BMI (mówiliśmy o nim na biologii). Obliczyłam i wyszła otyłość. Przepłakałam prawie całą noc. Wstałam z postanowieniem – dość tego! Wyszukałam w Internecie różne diety – najbardziej przypasowała mi 1000 kcal. Znalazłam tabele kaloryczne i zabrałam się do dzieła. Nie mówię, że nie miałam wpadek – oczywiście, że miałam. Starałam się jednak trzymać tej granicy 1000. Od listopada do stycznia 2011r schudłam 7 kilo. W lutym odpuściłam sobie i na początku marca wyszło 70kg. Wtedy znowu wróciłam do diety ok. 1000 kcal (dochodziło 1200). Prawie przestałam niestety chudnąć – do sierpnia schudłam tylko 5kg. Potem waga się zatrzymała, a właściwie wahała między 67 a 65. Próbowałam się motywować wpisami na blogach motylków, kolejnymi datami i celami (na powrót do szkoły/Halloween/Boże Narodzenie/Sylwestra/urodziny będę już szczupła). Nic z tego. Jak udało mi się schudnąć do 64,5 to dostawałam ataku, po którym tyłam dwa trzy kilo. I tak na okrągło. W końcu waga stanęła na 64,9 i nie ruszała ani w dół ani w górę. Powolutku zaczęła spadać dopiero w kwietniu 2012, gdy zmniejszyłam ilość kcal do ok. 800-1000 – pod koniec czerwca ważyłam 63,5kg. Postanowiłam, że do września muszę schudnąć co najmniej 10, a do Halloween – 18kg. Zniżyłam limit kalorii do ok. 600 dziennie. Tym razem obyło się bez ataków i większych wpadek. Ustawiłam sobie jadłospis i zastosowałam się do rad koleżanki (dzięki Sandruś) – nie jem po 18 i codziennie wypijam szklankę mleka. Od lipca schudłam ponad 8kg. 

   I tak oto właśnie dotarłam do chwili obecnej. Teraz będziecie mogły (o ile chcecie oczywiście) śledzić na bieżąco moje postępy: obiecuję, że postaram się pisać krótsze notki :*

2 komentarze:

  1. Fajna ta Twoja historia strasznie motywująca i nie taka długa ta notka jak mi się wydawało:)
    Oczywiście będę wpadać na Twojego bloga i śledzić postępy dotyczące diety.
    Mój blog:niki215.bloog.pl
    Jeśli chciałabyś wpaść to ZAPRASZAM
    Buziaki:**

    OdpowiedzUsuń
  2. Najważniejsze to się nie poddawać ;) Trzymam kciuki za Twój sukces!

    ~~Catherine~~

    OdpowiedzUsuń